• Kuchnia a`la Sharack

        •  

          Witam serdecznie, uczniowie klas ósmych.

          Na prośbę kilku uczniów ogarniemy sobie tutaj kilka sympatycznych przepisów na "to i owo". Jak macie inne propozycje podania poszczególnych dań, zapraszam do dyskusji :)

           

           

          Cytryny do herbatki :)

          Składniki:

          • 2 cytryny
          • 1 (słownie jeden) goździk
          • 0,5 cm korzenia imbiru
          • 0,5 szklanki wody
          • 0,5 szklanki cukru
          • słoik pojemności ok. 250 - 330 ml

             Cytryny dokładnie myjemy zimną wodą. Do garnuszka wlewamy wodę, wsypujemy cukier i wrzucamy pocięty w plastry imbir. Gotujemy przez 10-15 minut. Umyte cytryny tniemy na plastry, połowę jednej z nich wyciskamy do wyparzonego słoika, resztę pociętą w plastry (plus jeden goździk) wkładamy do niego. Zalewamy przygotowaną zalewą i pasteryzujemy ok 15 minut. Opcjonalnie można dodać odrobinę cynamonu bądź anyżku - w zależności co nam bardziej pasuje. Pamiętajcie żeby cytryny pozbawić pestek bo zepsują wam smak - pójdzie w stronę gorzkiego a nie o to chodzi w całej zabawie....

             Edit. Oczywiście w sytuacji przygotowywania większej ilości należy proporcjonalnie zwiększyć ilość składników. W celu przeliczenia zapraszam do podstawy programowej, matematyka  klasa 3 oraz 4 szkoły podstawowej, że tak sobie pozwolę trollować :)

          Po kilku dniach syrop do herbaty gotowy :D

           

          Na wniosek Leny zrobimy sernik na zimno :)

           

          Składniki:

          1 kg twarogu sernikowego (zmielonego, z wiaderka)
          1 mała paczka (ok. 100 g) biszkoptów
          1/2 szklanki mleka
          150 g śmietanki 30%
          1 op. cukru wanilinowego
          3/4 szklanki cukru pudru
          2 łyżki żelatyny (spożywczej, uniwersalnej czy innej takiej)

          (opcjonalnie) 

          600 g truskawek
          1 galaretka truskawkowa

             Na dno tortownicy o średnicy 26 cm położyć papier do pieczenia, zapiąć obręcz wypuszczając papier na zewnątrz. Na spodzie poukładać biszkopty. Mleko zagotować, odstawić z ognia, wsypać żelatynę i mieszając rozpuścić. Do większej miski włożyć twaróg sernikowy, dodać śmietankę, cukier puder (lub zwyczajny), cukier wanilinowy i wymieszać łyżką. Do jeszcze ciepłej i płynnej żelatyny dodać 1 - 2 łyżki masy serowej i wymieszać. Dodać kolejne 2 - 3 łyżki masy serowej i znów wymieszać "czym tam macie". Powtórzyć jeszcze z kilkoma łyżkami masy serowej, następnie przełożyć całość do pozostałego sera w misce i wymieszać na jednolitą masę. Całą ,gotową już masę, przekładacie do tortownicy na biszkoptowy spód, następnie należy wyrównać powierzchnię i wstawić do lodówki. I jak to mówią Francuzi, wułala! Przy pożeraniu zachęcam dodać sobie konfiturę żurawinową, wiśniową, cytrynową czy taką, jaką lubicie. Robi robotę.

          (opcjonalnie)

             Jeżeli chcemy nasz sernik urozmaicić truskawkami (polecam gorąco) należy:
          przygotować galaretkę zgodnie z instrukcją na opakowaniu odejmując 50 ml wody. Po przygotowaniu przelać galaretkę do czystej miski w celu szybszego ostudzenia i odstawić. Truskawki opłukać i dokładnie osuszyć, oderwać szypułki. dodać 2/3 ilości pokrojonych na połówki truskawek do gotowej już masy, delikatnie wymieszać łyżką i wyłożyć na spód z biszkoptów, wyrównać powierzchnię i wstawić do lodówki na ok. pół godziny. W tym czasie galaretka wystudzi się a sernik lekko stężeje. Wyjąć sernik z lodówki i powciskać w niego resztę truskawek pokrojonych na połówki. Łyżką wylewać galaretkę i wstawić do lodówki do całkowitego stężenia.

           

          Zgodnie z prośbą Hanny, lecimy z tartą.

           

          Zanim przejdziemy do przepisu, krótko o cieście. Jest to chyba najpopularniejszy rodzaj ciasta we francuskiej kuchni. Pieczenie tarty można uskuteczniać na trzy sposoby:

          • pieczemy ciasto i wypełniamy dodatkami (zasadniczo owocowe)
          • pieczemy ciasto, wypełniamy dodatkami i znowu pieczemy (warzywa typu papryka, bakłażan itp)
          • ciasto które w formie surowej pieczemy od początku wypełnione dodatkami (z mięsem, serami żółtymi, jabłkami itp)

          Najpierw ciasto:

          • 200 g mąki pszennej
          • 125 - 150 g masła, zimnego i pokrojonego w kostkę
          • szczypta soli
          • 2 – 3 łyżki zimnej wody (można dać zamiast tego 2 żółtka, równie dobra metoda)

           

             Mąkę przesiewamy przez sitko żeby ją lekko napowietrzyć dodajemy mało i w miarę szybko aż powstanie nam coś przypominającego kruszonkę. Dodajemy sól i wodę (albo jajka) zagniatamy tak, aby powstała nam w miarę jednolita kulka ciasta. Owijamy w folię (można też ciach do miski i przykrywamy, chodzi o to żeby nie przeschło) i wsadzamy do lodówki na ok. godzinę. Następnie wykładamy formę (taką "niby" tortownicę z falbankami) w sposób jaki preferujemy (osobiście rozwałkowane ciasto kładę na  posmarowanej masłem formie), Proponowałbym nakłóć widelcem w kilku miejscach. Wysokość ciasta jest do uzgodnienia, część ludzi wykłada do ok. 1/2 wysokości formy a ja (bo jestem leniuchem) po prostu przycinam nożem na całkowitą wysokość. I teraz zaczyna się zabawa :)

             Czas pieczenia tarty powinien oscylować w granicach 20 - 30 minut, z czego tarty wypełnione mięsem czy warzywami czyli nadzieniem które musimy piec można (a właściwie należy) trzymać w piekarniku jakieś 10 minut dłużej. Wynika t z faktu, że nadzienie po prostu nawilża spód który potrzebuje więcej czasu na upieczenie a jednocześnie tarta sie nie wysuszy bo... nadzienie jest.

             Tarty z warzywami (papryka, bakłażany czy inne takie dziwności) piekę w temperaturze 170 stopni, jakieś 15 minut przed końcem dodaję warzywa i dokańczam pieczenie. 

          Tarty owocowe piekę w temperaturze 170 stopni, przed dodaniem reszty schładzam w lodówce tak 15-20 minut i wtedy jest gotowa do wypełnienia. Na wypełnienie proponuję:

          250 gramów sera cottage (ale nie ten w kawałkach tylko przypominający konsystencją homogenizowany) zmiksować z kilkoma (5-7) łyżkami cukru pudru oraz sokiem z ćwiartki cytryny. Do tego dodajemy 150 ml ubitej śmietany 30% albo 36% . Całość delikatnie łączymy i wykładamy spód z ciasta. I znowu siup do lodówki ale tym razem na kilka godzin.

          Po wyjęciu na wierzch kładziecie owoce jakie lubicie, ja preferuje truskawki albo karmelizowane gruszki z cynamonem.

           

          Dzisiaj kolej na coś z kuchni węgierskiej czyli Langosz

             Langosz to, obok bogracza, śmiało można powiedzieć ikona węgierskiej kuchni. Przypomina nieco naszego polskiego pączka połączonego z plackiem ziemniaczanym. Oczywiście jak wszystko w kuchni ma swoją historię, ale zasadniczo od dłuższego czasu występuje w jednej formie. Cały kruczek w langoszu polega na dodawaniu do niego dodatków zgodnie z własnym gustem. Początkowo był pieczony w piecach chlebowych (każdy w kuchni miał), teraz z racji przeniesienia się w strefę jedzenia typu fastfood jest smażony. Najprościej ujmując: langosz to baza dla całego dania tak jak ciasto w pizzerii. Zaprezentowana tutaj wersja jest z dodatkiem gotowanych ziemniaków (bo taka mi najbardziej pasuje). Przepis jest kompilacją kilku różnych ale smak jest dokładnie taki jaki znam z Budapesztu. Wydaje mi się że z przepisem na langosza jest jak z przepisem na zupę pomidorową - niby podobny, ale w każdym domu nieco inny.

          W dzisiejszych czasach langosz czasem jest postrzegany jako jedzenie smieciowe - wyjasniając: tak samo smieciowa jest pizza, zapiekanka, sajgonki (to naprawdę jest śmietnik), pączki czy drożdżówka. Nic bardziej mylnego - pełnojakościowe i sycące danie które, w odróżnieniu od większości pozostałych, jemy nieczęsto.

          Składniki:

          • 150-200 gramów mąki pszennej typu 500 (ok. 3,5 szklanki)3-4 ziemniaki
          • 150 mililitrów wody lub mleka
          • łyżka oleju rzepakowego
          • 1 łyżeczka soli
          • 30 gramów drożdży (świeżych)
          • olej rzepakowy (do smażenia)

           

             Na początek musimy ugotować w osolonej wodzie ziemniaki. Po ugotowaniu dokładnie tłuczemy je i odstawiamy do wystygnięcia. Do garnka z wystudzonymi ziemniakami (ja przekładam do wielkiej michy bo tak mi wygodniej się wyrabia ciasto) dodajemy mąkę, olej, sól i wodę/mleko. O dziwo nie dodajemy jajka. Wygniatamy/wyrabiamy ciasto aż zacznie odchodzić od ręki (można sobie w miarę potrzeb dosypywać mąki lub dolewać wody - sami zobaczycie). Wyrobione na jednolitą masę ciasto odstawiamy pod przykryciem na godzinkę do wyrośnięcia. Oczywiście chętni mogą dodać troszkę utartego czosnku, więcej soli itp, natomiast nie należy przesadzać.

             Po wyrośnięciu ciasto będzie bardziej lepkie (gluten z mąki i skrobia z ziemniaków robią swoje), dlatego warto lekko je podsypać mąką. Z ciasta formujemy kulki wielkości piłki tenisowej i rozwałkowujemy/rozklepujemy na placek grubości ok 0,5-1 cm. W garnku (może być patelnia) podgrzewamy olej dokładnie jak na frytki (langosze smażone są w głębokim tłuszczu), do rozgrzanego oleju wkładamy gotowy placek. Smażymy z każdej strony aż nabierze złotobrązowego koloru, wyciągamy i odsączamy nadmiar tłuszczu na papierowym ręczniku. Pamiętajcie żeby nie ugniatać, gotowy langosz jest dość mocno wyrośnięty.

             Na langosza kładziemy dodatki (polecam tarty ser z szynką ale kazdy dopasowuje do siebie). Danie proste, ale mega smaczne. Można też gotowego langosza zapiec w piekarniku (na włączonej opcji górnej grzałki) żeby wypracować dodatki na nim takie jak ser czy mięso. Też fajna sprawa.

           

          W nawiązaniu do (prawie) żądania klasy 8a zrobimy ciastka cynamonowe

           

             Ciastka cynamonowe pierwszy raz zrobiłem wg. przepisu z...... książki dla dzieci milionpińćset lat temu jak z kumplami nie mieliśmy co jeść na sylwestrze :P. Jak nabawiłem się własnego potomstwa przypomniałem sobie o tych ciastkach i znowu zacząłem je robić. Poniżej podaję przepis uniwersalny, różnica między nim a większością internetowych jest niewielka i skupia się głównie na ilości poszczególnych składników. Pamiętajcie że używamy składników które mają temperature pokojową ze względu na samą technikę tworzenia tego ciasta.

          Składniki:

          • 400g mąki pszennej (może być 450 albo 500)
          • 200g masła w temperaturze pokojowej 
          • 110g cukru pudru - jeżeli uzywacie kryształu trzeba się narobić :) Wtedy nie działamy mikserem ale używamy makutry i drewnianej gałki do ucierania masy.
          • 1 jajko
          • 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
          • 1 - 2 łyżki cynamonu

           

             Do miski wsypać cynamon, masło, proszek do pieczenia, przesiać cukier puder i ucierać mikserem przez około 2-3 minuty. Dodać jajko i wymieszać mikserem na średnich obrotach do połączenia składników (względnie przy użyciu cukru kryształu robimy to ręcznie w makutrze aż cukier rozetrze się i rozpuści w maśle i jajku - z doświadczenia wiem że dużo zabawy). Do maślanej masy dodać przygotowaną mąkę i wymieszać  aż powstaną wilgotne okruchy (w przypadku miksera używamy wolnych obrotów, w przypadku makutry używamy zwykłej łyżki). Następnie rękoma zagnieść ciasto. Ciasto podzielić na dwie części i zaczyna się zabawa:

          Sposób pierwszy: każdą część należy zawinąć w folię spożywczą i wstawić do lodówki na około 45-60 minut. Po tym czasie należy wyjąć je z lodówki i rozwałkować. na grubość ok. 0,5 - 1 cm. Przy użyciu jakiejś formy wycinamy z tego "placka" odpowiednie kształty jakby to były pierniczki na Boże Narodzenie.

          Sposób drugi: każdą z części ciasta rolujemy żeby powstał nam wałek o średnicy ok. 6-7 cm. Powstałe w ten sposób wałki owijamy w folię spożywczą i wstawiamy do lodówki na około 60 - 90 minut. Po tym czasie wyjmujemy, rozwijamy z folii i tniemy na krążki o grubości ok. 0,5 - 1 cm. Warto mieć pod ręką miseczkę z wodą, bo nóż szybko zacznie być lepki od ciasta a bardzo łatwo się go przemywa co zwiększa komfort pracy i zmniejsza prawdopodobieństwo wystąpienia efektów wokalnych wywołanych lekką frustracją - if you know what i mean :)

             Przygotowane ciasteczka kładziemy na blasze wyłożonej papierem do pieczenia a następnie wstawiamy do nagrzanego piekarnika. Piec należy w 170°C na funkcji termoobieg przez około 12-14 minut (osobiście pomijam termoobieg i piekę aż uznam że jest ok, czasem nawet koło 25 minut). Po wyjęciu z piekarnika trzeba odczekać 5-10 minut i dopiero przenosić ciasteczka z blachy do całkowitego ostygnięcia.

           

          Dla odmiany zrobimy coś azjatyckiego a dokładnie Khao soi 

           

             Zupa Khao soi (również khao soi gai) czytana jest jako kaj soj (kaj soj gaj). Zupa z północy Tajlandii, najczęściej kojarzona z prowincją Chiang Mai. Jeżeli pomkniecie na południe do Bangkoku, Pattaya lub Pitsanulok i zapytacie o nią to autochtoni stwierdzą: no comprendo Amigo! Oczywiście po tajsku, i tu pojawia się trudność z tłumaczeniem. Tajski jest niestety językiem tonalnym czyli sposób wypowiadania słowa nadaje mu znaczenie - matka po tajsku to mae, ale odpowiednio wypowiedziane znaczy również... panią negocjowalnego afektu... if you knot what i mean :). Ogólnie rzecz ujmując - lepiej z tajem ablać ingleze niż próbować w tajskim/syjamskim. Bezpieczniej. W każdym bądź razie na południu zupa jest nieznana, a szkoda. Wszyscy tylko Tom Yum czy inne takie, a pyszności nieznane są (dla jasności - Tom Yum jest bardzo ok). Zupa podawana jest najczęściej z makaronem ryżowym, makaronem jajecznym smażonym na głębokim oleju co nadaje mu chrupkości, limonką, kiełkami, prażoną cebulą i takimi tam "dyngsami". 

             Poniżej przedstawię przepis na zupę robioną z pasty - szybciej, łatwiej i co najważniejsze pastę można zrobić w większej ilości i zamrozić na kolejne "razy". Oczywiście można gotować na bieżąco ale to troszkę więcej zachodu, na lekcji zapytajcie to podam wam przepis :P

             Robienie zupy z pasty ma dwie fazy: pierwsza, trudniejsza, to zrobienie pasty. Druga czyli uważanie żeby nie przypalić wody jest zdecydowanie łatwiejsza. Zaczynamy od pierwszej.

          Składniki pasty: 

          1-2 papryczki chilli (im więcej tym ostrzej, tajowie dają nawet 3 ale to już czuć 2 razy)
          1 cebula
          2-3 ząbki czosnku
          korzeń imbiru pokrojony w plastry, tak ze 2-3cm (oczywiście całość a nie plastry takiej grubości)
          2-3 liście lub łodyga kolędry (albo ze 3 łyżki suszonej którą w jakimś oszą-łomie czy innym tesku można kupić)
          ok 2 cm kurkumy (w biedrze wygląda jak mini imbir) albo ok. 2 łyżeczek suszonej
          pół łyżeczki curry

          Papryczki kroimy na plastry i zalewamy małą ilością wrzątku w misce, zostawiamy na jakiś czas. Dodajemy resztę zabawek i miksujemy. Wyjdzie nam coś koloru żółtawego dzięki kurkumie i curry. Jeżeli chcecie czerwone to niestety trzeba szukać czerwonej curry, dość rzadka w polsce albo po prostu dodać barwnika spożywczego - jest obojętny w smaku. 

          Mając pastę zaczynamy się bawić zupą. 

          Składniki zupy:

          300-400g mięsa kurczaka, bez skóry
          300-400ml mleka kokosowego
          0,3l bulionu warzywnego
          2 łyżki sosu rybnego
          2 łyżeczki brązowego cukru (ofkorz może być biały ale brązowy brzmi "fancy")
          2 łyżki oleju roślinnego

          (opcjonalnie)

          łodyga trawy cytrynowej
          1-2 kawałki galangalu/pół łyżeczki sproszkowanego

           

             Do garnka dajemy olej, po podgrzaniu wkładamy pastę i przez chwilę podsmażamy a następnie wlewamy bulion oraz mleczko kokosowe. Mieszamy dokładnie, zagotowujemy przez kilka minut (można dodać składniki opcjonalne) a następnie wrzucamy kurczaka pokrojonego na kawałki. Gotujemy wszystko razem ok. 20 minut na małym ogniu. Wyłączamy grzanie w pierniki (trzeba być eko) i dodajemy sos rybny i cukier. Na koniec wszystko dokładnie wymieszać żeby się smaki połączyły i wułala - zupa gotowa. Podaje się to-to z makaronem ryżowym, smażonym makaronem, kiełkami i takimi tam dyngsami. 

          Pamiętajcie że trawa cytrynowa, galangal i imbir są twarde więc ich po prostu nie jemy.

           

          Kontynuujemy zabawę w kuchni azjatyckiej i przedstawiam sztandarowy przykład, chyba jedna z najczęściej jedzonych (oprócz wieprzowiny pięciu smaków) potraw czyli Kurczak Gong Bao

           

           

             Zgodnie z tradycją najpierw mały small talk: w czasie panowania dynastii Quing w Chinach (nie mylić ze starszą o jakieś półtora tysiąca lat dynastią Quin) w dystrykcie Syczuan władzę gubernatora sprawował niejaki Ding Baozhen. Jako że miał władzę i środki finansowe, lubił sobie nasz skośnooki kolega dobrze podjeść. Jego ulubionym daniem był kurczak z orzeszkami ziemnymi i sosem słodko – kwaśnym, ale mówiąc ulubionym powinienem właściwie powiedzieć „miał obsesję na punkcie tego dania”. Od tytułu jego stanowiska danie to zostało nazwane Gong Bao (funkcjonuje również pod nazwą Kung Pao). Robi się je szybko, łatwo i przyjemnie. A więc do dzieła!

           

          Składniki:

          • 0,5 kg piersi kurczaka
          • 1/3 szklanki orzeszków ziemnych (może być nieco mniej lub nieco więcej, też będzie)
          • 10 łyżek sosu sojowego (jasnego)
          • 4 łyżki octu ryżowego (może być winny, różnica jest taka że ryżowy robi się z ryżowego młodego wina a winny po prostu z młodego wina)
          • woda
          • ryż
          • 4-5 ząbków czosnku
          • 3 cebule dymki (albo jedna duża normalna cebula)
          • 3 łyżki cukru albo miodu
          • 1 cm imbiru
          • 2 łyżki mąki ziemniaczanej
          • olej (fajnie by było mieć sezamowy albo arachidowy z biedry czy innego dyskontu ale zwykły też może być)
          • pieprz cayenne / pieprz syczuański
          • sól
          • 1 papryka (opcjonalnie)
          • sos chilli słodko pikantny (opcjonalnie)

           

             Na początek musimy zamarynować mięso. Piersi kurczaka kroimy wzdłuż na 2-3 kawałki a następnie w poprzek na plastry o grubości +/- pół centymetra. Pakujemy to do miski, dodajemy 3 łyżki sosu sojowego, 2 łyżki oleju, łyżkę octu ryżowego, 2 ząbki czosnku posiekane w kostkę i połowę imbiru również posiekanego ale w plasterki (cienkie jak reprezentacja polski na Euro 2016). Zostawiamy na ok. 2 godziny, w tym czasie przygotowujemy sos. Do szklanki wlewamy 3 łyżki octu ryżowego, 3 łyżki wody, resztę sosu sojowego (w oryginalnym przepisie stoi że sosu sojowego są 3 łyżki a wody 6 ale ja zmieniłem i mi bardziej pasuje w ten sposób), cukier/miód oraz, jeżeli mamy, sos chilli słodko pikantny, tak 2-3 łyżki. Dokładnie rozpuszczamy cukier i wsypujemy mąkę ziemniaczaną. Mając gotowy sos prażymy na patelni orzeszki ziemne a cebulę kroimy w piórka (jeżeli używacie papryki kroimy ją w niedługie paski). Pozostały czosnek i imbir kroimy w cienkie plasterki.

           

          Gotujemy ryż (jak wchłonie wodę to po staremu owijamy czymś w rodzaju ręcznika i pod koc żeby sobie doszedł).

           

             I wreszcie nadchodzi zabawa z gotowaniem czyli zabawa na dwa sposoby. Jeżeli nie macie gorących półmisków (taki metalowy dyngs w kształcie krowy/swini który się rozgrzewa i podaje na specjalnej desce) to po prostu rozgrzewacie woka/głęboką patelnię i wlewacie 2 łyżki oleju. Na to wrzucamy cebulę, chwilę zasmażamy (tak ze 2 minuty) i wrzucamy czosnek z imbirem. Po ok. 1,5 -2 minutach wrzucamy mięso i zasmażamy aż złapie kolor. Mieszamy dokładnie sos żeby mąka się rozprowadziła i wlewamy do mięsa (w tym momencie wrzucamy paprykę jeżeli używacie – będzie sympatycznie aldente). Dodajemy przyprawy, dokładnie mieszamy i gotujemy przez kilka minut a na koniec, na dosłownie 2 minutki wrzucamy prażone orzeszki ziemne. Po tym czasie danie jest gotowe, teraz na talerz z ryżem i smacznego. Jak widać działa tutaj filozofia kuchni azjatyckie czyli w dosłownie kilkanaście minut jedzenie ma być finito (najdłużej gotuje się ryż).

           

             Sposób z gorącymi półmiskami różni się tym, że półmiski stawiamy na kuchence i rozgrzewamy (nie wiem jak to działa w przypadku płyty indukcyjnej bo sam uzywam gazu), cebulę z czosnkiem i imbirem wrzucamy na półmiski pod koniec ich rozgrzewania i na lekko przysmażoną cebulę dajemy porcję mięsa z orzeszkami i papryką. Nie zapomnijcie podlać lekko sosem, będzie mile skwierczało i pryskając zabrudzi Wam połowę kuchni, ale warto :)

           

          Przepis na sos chilli słodko pikantny oraz, jakże charakterystyczną dla kuchni chińskiej, surówkę z kapusty podam w kolejnym przepisie.

           

          Sos słodko pikantny

           

             Najpierw zajmiemy się sosem chilli słodko pikantnym (słodko ostrym) ponieważ jest on jednym ze składników dodawanych do bardzo wielu potraw w kuchni azjatyckiej. Fajna sprawa do marynowania mięsa, dodawania do różnych potraw i ogólnie użyteczne "ustrojstwo".

             Kupując w biedrze czy innym sklepie najczęściej kupujecie sos firmy TaoTao (tak samo jest z sosem sojowym, czasem dostępnym jeszcze z firm Asia Flavours albo Kikoman). I wszystko ok, firma wietnamska, jakość spoko. Ale (zawsze jest jakieś ale) niestety cena to w granicach 7-9 zeta za buteleczkę 175ml. Drogo moi kochani, drogo. Dlatego też ogarniemy sobie temat na własną rękę, wychodzi zdecydowanie taniej i wiemy co jest w środku. W zależności od tego czy chcecie ostrzejszy czy mniej ostry proponuję dobrać sobie składniki na własną rękę zgodnie z rozstrzałem zaproponowanym przeze mnie. Koszt całości wyjdzie wam w granicach 3-4 złociszy więc jest naprawdę ok bo jesteśmy w granicach 12-14 zeta do przodu. Przy większej ilości różnica jest już znaczna więc jak robimy dla siebie, mamy babci i cioci Kunegundy to potrafi "pyknąć" 4 dyszki.

           

          Składniki:

          • 3-5 papryczek chilli (pamiętajcie że 5 to już grubo może być chociaż nie każda papryczka jest tak samo ostra).
          • 2 ząbki czosnku
          • łyżeczka tartego imbiru (opcjonalnie)
          • ½ szklanki cukru
          • ok. 180ml wody (¾ szklanki)
          • szczypta soli
          • kopiata łyżeczka mąki ziemniaczanej
          • 80ml octu ryżowego (1/3 szklanki)
          • pół łyżeczki płatków chilli albo pul bieber dla hardkorów (nie dżastin bieber tylko taki turecki pieprz chilli)

           

             Od razu wyjaśniam dlaczego nie ocet spirytusowy tak bardzo popularny w naszym kraju. Ryżowy ma ok 3-4% natomiast spirytusowy ok. 10%. Teoretycznie można rozcieńczać spirytusowy (1 część octu na 2 części wody) ale nie próbowałem to nie wiem jaki będzie smak.

           

             Papryczki plus czosnek plus imbir (opcjonalnie) siekamy na kawałeczki i wrzucamy do blendera. Papryczki szatkujemy z pestkami, nie bójcie się tego. Aha, po zabawie MUSICIE dokładnie wyszorować ręce albo użyjcie rękawiczek. Kto sobie chociaż raz zatarł oczy/nos czy inne miejsca wyposażone w śluzówkę ten wie o czym mówię (film instruktażowy TUTAJ). Wlewacie cały ocet z większością wody i cukrem – zostawiamy tak w okolicach 50ml wody do rozrobienia mąki ziemniaczanej, blendujecie aż wszystko się ładnie rozpuści i potnie. Wlewamy do garnka i zagotowujemy tak w okolicach 3 minut (mocno inhaluje drogi oddechowe), do gotującej się mikstury dodajemy wodę z mąką i doprowadzamy do wrzenia. Gotujemy na małym ogniu jeszcze ok. minuty i przelewamy do wyparzonych naczyń. Wychodzi nam ok 300-350ml gotowego sosu. Można zapasteryzować i trzymać w lodówce przez dłuższy czas. Będzie mniej czerwony niż ten w sklepie, ale zawsze jak chcecie można dodać barwnika czerwonego do ciast, osobiście zostawiam jak jest.

          Hardkorowcy do blendera dodają też płatki chilli ale ostrzegam, niewielu to potem wytrzyma :)

             Przepis po pierwszym razie zmodyfikujecie pod swoje preferencje - niektórzy dodają cukru dla większej słodyczy, inni znowu dodają więcej chilli żeby było ostrzej.

           

          Teraz czas na Surówkę Chińską

           

             Każdy kto jadł u Chińczyka kojarzy surówkę dodawaną do (w zasadzie) każdego dania poza zupą i przystawkami. Biało-zielono-czerwona suróweczka której smak jest niepowtarzalny i nie do odnalezienia w naszej krajowej kuchni. Prosta jak młotek i tak samo bije po kubkach smakowych. Żeby nie przedłużać zapraszam.

           

          Składniki:

          • 1/2 główki białej kapusty albo (zwłaszcza pod koniec lutego i na początku marca) jedna naprawdę nieduża 
          • 1 wypasiona marchewka, ale taka konkretnie wypasiona
          • 100ml oleju, zwykłego bez kombinowania
          • 6 łyżek octu ryżowego (już pisałem o co z nim kaman)
          • 5 łyżek cukru
          • 2 ząbki czosnku
          • pół łyżeczki soli

           

             Wykonanie proste jak fiks: kapustę szatkujemy, obraną marchewkę trzemy na tarce z grubymi oczkami i ładujemy wszystko do michy. Do metalowego garnuszka wlewamy ocet, olej, wsypujemy cukier i sól a czosnek po obraniu przeciskamy przez praskę. Całość zagotowujemy, studzimy i wlewamy do wcześniej przygotowanej michy. Dokładnie mieszamy i hop do lodóweczki. Duża zaleta tej surówki jest taka że można ją przygotowywac sporo wcześniej a cukier i ocet zapobiegają psuciu się. I wułala-szek, smacznego!

           

           

          Jako, że wśród uczniów coraz częściej zdarzają się osoby zwane kiedyś jaroszami a teraz (bardziej fancy) wegetarianami, następna potrawa to:

          Zupa Solferino

           

             W XIX wieku premier piemoncki, hrabia Camillo Benso di Cavoura wpadł na pomysł utworzenia zjednoczonych Włoch. W tym celu po cichutku dogadał się z francuskim premierem o wdzięcznym imieniu Napoleon III, bratem dość znanego sporej rzeszy ludzi francuskiego żołnierzyka o takim samym imieniu i nazwisku Bonaparte. W 1859 roku ogłosił mobilizację co wybitnie zirytowało Austrię rozpychającą się łokciami od jakiegoś czasu w okolicy. Od słowa do słowa, od pogróżki do pogróżki i od ultimatum do ultimatum, austriaccy żołnierze wkroczyli do Piemontu. Zaczęła się mocna zawierucha, kolejne bitwy, aż wreszcie pod Solferino doszło do największej z nich - po dziewięciu godzinach armia austriacka miała 2352 zabitych, 10 645 rannych i 6944 zaginionych, połączone siły francusko-sardyńskie miały 2313 zabitych, 12 102 rannych i 2786 zaginionych i, na szczęście dla siebie, były stroną wygraną. Bitwa ta doprowadziła bezpośrednio do powstania takiej organizacji jak Czerwony Krzyż.
             Zgodnie z historią, w wieczór poprzedzający bitwę pewien sympatyczny gentelman z Anglii postanowił nakarmić żołnierzy, i w tym celu ugotował prostą, ale zaskakująco pyszną i treściwą zupę. Jej najbardziej zbliżonym polskim odpowiednikiem jest zupa ziemniaczana, ale obie się od siebie mocno różnią. Tak więc do dzieła!

          Składniki:

          • 0,5kg ziemniaków
          • 1 por (biała część)
          • pół szklanki groszku zielonego mrożonego albo z puszki (ja daję całą puszkę albo całą szklankę bo lubię jego smak). Oczywiście może być świeży, ale to tylko w sezonie.
          • ok. pół litra soku pomidorowego albo passaty (przetartej przez sitko żeby "farfocli" nie było)
          • 1 litr bulionu warzywnego
          • 2 ząbki czosnku (opcjonalnie)
          • 1 cebula (opcjonalnie bo przecież mamy pora)
          • sól i pieprz w ilościach takich jak lubicie
          • nieco masła do smażenia, w ostateczności może być olej
          • pół szklanki śmietany, jak chcecie słodszą zupę to dajecie 30%, jak kwaśniejszą to zwykłą 18%
          • jedno jajko (a właściwie to jego żółtko)

          Przy podaniu, w miarę możliwości oczywiście, należy jeszcze posypać serem żółtym - może być mozzarella albo jakiś podpuszczkowy parmezan lub parmezanopodobny (grana padano czy inne ustrojstwo). 

          A teraz do roboty. 

             Ziemniaki obieramy, kroimy w niewielką kostkę i po wrzuceniu do bulionu (umyte oczywiście) gotujemy do miękkości. Białą część pora tniemy w niewielkie piórka i zasmażamy (z czosnkiem i cebulą jeżeli chcecie go dodać). Wrzucamy do garnka z ziemniakami i dodajemy sok/passatę pomidorową oraz groszek zielony. Gotujemy razem. Jak groszek będzie już ok, odlewamy kilka łyżek zupy do kubka, dodajemy żółtko z jajka (białko dajcie kotu albo psu - ucieszy się) oraz śmietanę. Roztrzepujemy to wszystko razem i mieszając wlewamy do gotującej się zupy. Całość doprawiamy solą i pieprzem, można dodać posiekaną pietruszkę do smaku i urozmaicenia wyglądu.

              Zupę podajemy gorącą jak fiks, w (najlepiej) miseczkach i posypaną serem który się, dzięki temperaturze, sympatycznie rozpuści.

           

           

          Jednocześnie propozycja dla mięsożerców, danie wg. przepisu nieodżałowanej pamięci Macieja Kuronia.

          Skrzydełka w sosie sojowym, z miodem z imbirem

           

          Danie które sprowadza człowieka na ziemię. Rewelacyjne na grill, równie dobrze piecze się w piekarniku. Można jeść same, z frytkami, pieczonymi jarzynami (na to przepis podam kiedy indziej), czy ryżem. Można z sałatką, surówką, z czym wolicie. Wiem, że część z Was może uważać miód z mięsem albo mięso z miodem za kontrowersyjne, ale zaufajcie - wymiata i kubki smakowe będą w niebie.

          Składniki:

          • 10 skrzydełek kurzych
          • 100 -150 ml sosu sojowego jasnego
          • 3-4 łyżki miodu (ale takie konkretne, nie krygujcie się)
          • 3-4 ząbki czosnku (przeciśnięte przez praskę)
          • 1 cm startego imbiru
          • 3-4 łyżki sosu chilli słodko - pikantnego (z poprzedniego przepisu)
          • 50 ml oleju
          • opcjonalnie pół strąka papryczki chilli posiekanej na drobne kawałki

           

          A teraz czas na fazę wykonawczą. 

             Do miski wrzucamy/wlewamy wszystkie składniki nie będące mięsem, dokładnie ze sobą to mieszamy aż miód się rozpuści (bardzo ważne). Skrzydełka myjemy, można odciąć te małe śmieszne końcówki i zostawić tylko części bogatsze w mięso. Po osuszeniu wkładamy do miski z marynatą tak, żeby każde było dokładnie pokryte nią (jak ogarniecie odpowiednie naczynie to skrzydełka będą całe zanurzone w marynacie). Wkładamy do lodówki na czas marynowania, najlepiej żeby to było kilka godzin. Po wyjęciu do pieczenia kładziemy każdą porcję mięsa na ruszcie (czy to grilla czy to w piekarniku z opcją grillowania i temperaturą w granicach 180 stopni). Od czasu do czasu piekące się skrzydełka pojedynczo wyjmujemy, nurzamy w marynacie i znowu hop na ruszt. Jak mięso się upiecze (czasu nie podaję bo to zależy od temperatury a na grillu różnie to bywa) wkładacie do jednej miski, dzięki temu sos z górnej partii mięsa będzie dodawał smaku tej dolnej. Proste, łatwe i przyjemne. A przede wszystkim pyszne :D

           

          Z racji regularnie pojawiających się próśb o przepis na pizzę, kolej na

          pizzę / pinsę

           

          Zaczniemy od pinsy, i jak zwykle na początek troszkę przybliżę temat. W momencie kiedy imperium rzymskie było już na dość zaawansowanym etapie rozpychania się łokciami wśród okolicznych ludów, pojawił się problem zaopatrzenia armii w jedzenie. Wbrew pozorom jedzenie oraz higiena (a właściwie odpowiednio czyste jedzenie i odpowiednio czyste warunki bytowania) decydują od zawsze czy armia ma w ogóle szanse na dotarcie do pola bitwy. każdy legionista zasadniczo kupował sobie żywność na własną rękę, ale często ziarno (nie mąka) było częścią zapłaty. To ziarno trzeba było potem oczywiście zmielić na własną rękę. jako że już w tamtych czasach przenica była traktowana jako "uber-zborze" a proso było traktowane bardziej jako pasza dla zwierząt, było ono tańsze a co za tym idzie, zmniejszało koszty wyżywienia. W celu nakarmienia wszystkich potrzebnych członków legionów, Rzymianie wmyslili rodzaj podpłomyka w którym użyto 3 rodzajów mąki. Dlaczego trzech? Ano dlatego, że mąka pszenna jeste dość drogim składnikiem a pszenica jako taka potrzebuje nienajgorszych warunków żeby mogła dawać konkretne plony. ryż oraz proso/soja mają zdecydowanie mniejsze wymagania, więc dlaczego nie wykorzystać ich do lepienia placków? Pinsa na chwilę obecną ma, żeby nie przesadzić, ze dwa i pół tysiąca lat. Ale dopiero od +/- 10 lat wróciła do łask. Jest oczywiście mniej popularna niż pizza, poza niewieloma miejscami w większych miastach zasadniczo sprzedawana jest w Rzymie i okoliach, a szkoda. W odróżnieniu od pizzy, pinsa przeważnie formowana jest w kwadratopodobne placki o zdecydowanie większej grubości - oczywiście można ją formować wg. włanego widzimisię.

          Najpierw zajmiemy się ciastem, porcja na jedną konkretną pinsę:

          • 200g mąki pszennej
          • 40g mąki ryżowej
          • 10-15g mąki sojowej/prosowej (sojowa jest częściej używana)
          • 10g drożdży
          • łyżka oliwy
          • 0,5-1  łyżeczka soli
          • szklanka zimnej wody

           

          Do michy wlewamy pół szklanki wody, dodajemy drożdże i 1/3 szklanki mąki pszennej (dla sceptyków można jeszcze dać szczyptę cukru żeby drożdże szybciej ruszyły). Mieszamy dokładnie i odstawiamy w ciepłe miejsce na ok. 15 minut. Do gotowego zaczynu dodajemy resztę mąki, wodę,sól i oliwę. Dokładnie wyrabiamy a potem hop do lodówki. I teraz najtrudniejsza zasada:

          ciasto do pizzy i pinsy powinno pracować w lodówce przynajmniej 24 godziny, ja często zostawiam na 48 - dzięki temu smakuje ono oraz zachowuje się zdecydowanie inaczej niż świeżo robione tego samego dnia!

          Po urośnięciu ciasta zagniatamy je znowu (potem i tak wyrośnie), na stolnicy wałkujemy w coś przypominającego kwadrat o grubości 3-4mm (w zależności od tego jak brube chcemy je potem mieć). Zostawiamy pod przykryciem na 2-3 godzinki w temperaturze pokojowej i po ich ponownym wyrośnięciu nakłądamy dodatki. Można (nie trzeba) posmarować je z wierzchu sosem pomidorowym, co do dodatków to już Wasza inwencja. Sugeruję jedynie ograniczyć się do 3-4 bo najprostsze pinsy i pizze są najsmaczniejsze. Przykładowe dodatki: mozarella, pomidory, salami, groszek zielony - pamiętajcie żeby zioła i zielone liściaste (bazylia, rukola czy co tam używacie) dawać na upieczoną już pinsę. Nie od rzeczy byłoby również lekkie maczanie kawałków ciasta w oliwie, robi robotę.

          Piekarnik rozgrzewamy "na maksa, ile fabryka dała" - jeżeli ktoś posiada kamień do pizzy to się świetnie sprawdzi, jeżeli nie wkłądamy do formy albo kładziemy na blachę i wkładamy do pieca. Pamiętajcie że to nie jest chleb więc piec sie będzie zdecydowanie szybciej :)

          opcjonalnie - przed nałożeniem dodatków można pinsę posmarować oliwą (nie spiecze się) oraz delikatnie posypać solą. Istnieje również metoda podsypywania pinsy kaszą manną w celu dodania semoliny.

           

          A teraz: RAZ - DWA - TRZY, przepis na pizzę czytasz Ty!

          Wszystko zasadniczo tak samo jak na pinsę, ale mąkę używamy przenną, najlepiej typu 00 (najbardziej oczyszczona, bardzo bogata w gluten, najniższa możliwa ilość składników mineralnych) bądź mąkę typu 0 (nieco mniej glutenu i więcej składników mineralnych, często ma kolor wpadający w kremowy). Z racji ilości semoliny mąki te sa najlepsze na pizzę, ale i tak przygotowujecie ciasto przynajmniej 24h wcześniej. W odróżnieniu od pinsy, na pizzę dajemy (najczęściej) jako pierwszą warstwę sos pomidorowy/passatę, potem ser (bazowo mozzarella chyba że macie ochotę zrobić quattro fromaggi to zgodnie z nazwą używacie 4 serów) a następnie reszta. W niektórych regionach włoch czasem brzegi pizzy posypywane są delkatnie solą przed pieczeniem, ale to już sprawa indywidualna.

           

           

          Czas na króla polskiej ulicznej gastrofazy, czyli.....

          šāwarmā

            Każdy z nas kojarzy, a część jest fanatycznym wręcz zwolennikiem, streetfood z bliskiego wchodu. Turcy nazywają je donner kebap (po polsku kebab bo muzułmanie nie wypowiadają p a zamiast tego mówią b - Polska to dla arabów Bolanda), arabowie z krajów arabskich nazywają to danie szawarma. Samo określenie oznacza rodzaj pionowego grilla, donner dodatkowo wskazuje na "obacający się" grill. Danie polega na serwowaniu grillowanych potraw wraz z chlebkiem pita, w tortilli albo specjalnej bułce (shoarma podawana jest również z ryżem, a nasi ciemnoskórzy koleżkowie ryż potrafią robić nieziemski). Jeżeli w Arabii poprosicie o kebaba, to nie jest ważne czy dodacie coś do tej nazwy - dostaniecie to, co akrurat Pan Arab uzna za stosowne - grillowane mięso, rybę, warzywa czy ser. To co akurat mu się "zawidzi". Jeżeli chcecie dostać danie, które u nas jest nazywane kebab, to musicie poprosić o SZAWARMĘ (często nazywaną shoarmą). Podawana jest z dwoma rodzajami sosu - ostrym albo łągodnym, oraz najczęściej proponowany jest do tego ajran czyli ichni jogurt pomieszany z wodą. I żebyście się nie zdziwili - są w krajach arabskich rejony gdzie chleb do szawarmy pieczony jest na chodniku (dosłownie na chodniku), są rejony gdzie jest on robiony na płaskich metalowych patelniach bez rantu, a sa rejony gdzie jest on pieczony w piecach - jak to mówią: co kraj to obyczaj. Najbardziej zaskakującą szawarmę jadłem w małej knajpce przy suuku w Nizwie. Była podawana całkowice zawinięta w papier, wielkości dosłownie niewielkiego ogórka. I zadziwiająco  przepyszna, z dużą ilością grillowanych warzyw i sosidłem jak marzenie. Ale tymczasem do brzegu, do brzegu jak to mawiają. Czas na przepis. Podam trzy, jeden na shoarmę klasyczną, drugi na szisz kebap a trzeci na kebap wegetariański (może Hanka tutaj jeszcze zajrzy).

           

          Szoarma / Szawarma

          Składniki na mięso i "zielone":

          • 25 dg piersi kurczaka,
          • kilka listków sałaty lodowej,
          • 1 pomidor, w plastrach
          • 1 cebula, również w plastrach
          • 1 ogórek, jakież zaskoczenie, znowu w plastrach
          • 1/4 kapusty białej, posiekanej na tarce
          • 2 łyżki oleju,
          • przyprawa shoarma (gotowa jeżeli ktoś ma).

          Często daje się do kebsa kapustę czerwoną oraz kapustę białą nie tylko posiekaną, ale przyprawioną jak surówka do obiadu, ale osobiście wolę świeżą.

           

          Składniki sos (czosnkowy) i przyprawę:

          • 2 ząbki czosnku,
          • 2 łyżki majonezu (polecam kielecki),
          • 200-300ml jogurtu naturalnego,

           

          • na przyprawę
          • 1/2 łyżeczki pieprzu cayenne (papryka ostra),
          • 1 łyżeczka papryki słodkiej,
          • 1/2 łyżeczki kurkumy,
          • 1/2 łyżeczki cynamonu,
          • 1/2 łyżeczki gałki muszkatołowej,
          • 1 łyżeczka soli,
          • 1/2 łyżeczki czarnego pieprzu,
          • 1 łyżeczka zmielonego imbiru,
          • 1 łyżeczka czosnku granulowanego.

          Składniki na pitę:

          • 2 szklanki przesianej mąki pszennej,
          • 1/2 szklanki wody,
          • 2 łyżki oliwy,
          • 10 g drożdży,
          • 1 łyżeczka soli,
          • 1 łyżeczka cukru (żeby nam drożdże ładnie wyrosły).

            Na początek zajmiemy się mięsem. Kurczaka pokroić na drobne kawałki (np. w dużą kostkę albo w paseczki), wsypać przyprawy, wlać olej, wymieszać i odstawić do lodówki na co jakiś czas w celu zamarynowania (najlepiej na całą noc, zgodnie europejskim i arabskim sposobem marynowania - w azji marynują mięso zdecydowanie krócej a arabowie marynując kozę potrafią ją wpakować z przyprawami do glinianego naczynia i trzymać głęboko w piasku przez 5 dni.) Mięso wyciągnąć z lodówki i obsmażyć na gorącej patelni aż się pięknie zarumieni.

           

            Teraz czas na sos i warzywa. Czosnek zetrzec na drobnej tarce, dodać do jogurtu. Dołożyć majonez (opcjonalnie szczyptę soli, pieprzu i ziół), wymieszzać dokładnie i zostawić na jakiś czas żeby zgęstniał. Sałatę podrzeć na kawałki, kapustę zetrzec na tarce na wiórka, cebulę, pomidora i ogórka posiekać na krążki. 

           

            Na koniec pita. Połowę wody wlać do miski, dodać drożdże, cukier i dwie - trzy łyżki mąki. Rozmieszac az drożdże sie rozpuszczą, prezykryć miskę i odstaiwć na kilkanaście minut w ciepłe miejsce. Po tym czasie wrzucamy resztę mąki, wlewamy resztę wody i olej i wyrabiamy ciasto dokładnie. I uwaga, zaskoczenie... znowu siup pod [przykrycie i w ciepłe miejsce. Po godzinie wyrośnięte ciasto (powinno podwoić swoją wielkość jakieś 2 razy) dzielimy na 4-5 części, każdą formujemy w kulke i przykrywamy ścierką. I uwaga.. znowu czekamy, tym razem tak ok. pół godziny. Natępnie każdy placek rozwałkowujemy na okrągło (przypilnujcie żeby nie zrobić za dużego, musi się zmieścić na Waszej patelni). Patelnię rozgrzewamy, kładziemy placek i pieczemy pod przykryciem po ok. 4 minuty na każdej stronie. Jeżeli używacie piekarnika to rozgrzewacie do 240 stopni i pieczecie na rpozgrzanej blasze ok 8 minut. 

           

            Wreszcie działamy: gotowe placki (póki ciepłe) trozcinamy - zrobi się specyficzna "kieszonka". Środek smarujemy sosem, wrzucamy mięso i dajemy "zielone" w ilościach jakie chcemy. Zawijamy kiesonkę i zapiekamy (jeżeli ktoś ma opiekacz na zasadzie zamykanego tostera to fajnie to działa, jeżeli nie to na patelnię, przyciskamy małym talerzykiem i opiekami 1-2 z kazdej strony, żeby kieszonka sie ładnie trzymała).

           

           şiş kebab

           

            Po polsku czytając mamy szisz kebab czyli grill na "szpikulcu" albo inaczej, "mieczu". W odróżnieniu od standardowego kebaba, szisz kebab robi się z mięsa mielonego. Daje to spore możliwości smakowe, chociaż trzeba przyznać ze mięso w fazie finalnej przypomina nieco przedmioty znajdowane na trawnikach po stopnieniu sniegu (jeżeli rozumiecie mnie dobrze). Podam mój własny przepis, oczywiście możecie używac mięsa drobiowego, wołowego, wieprzowego (arabowie oczywiście wieprzowiny nie jedzą bo jest mutasakh czyli nieczysta). Tak więc drób, baran i krowa będzie halaal zgodnie z prawem szariatu, wieprzowina będzie mutasakh. Na początek mięso, potem ciasto na placek.

           

          Składniki mięsa:

           

          • 0,5 kg mięsa wieprzowego (łopatka, nieco tłusta)
          • 0,5 kg mięsa wołowego
          • 3 łyżeczki papryki słodkiej
          • 1 łyżeczka papryki ostrej
          • 1-2 łyżeczki soli
          • pół kostki masła (si!)

            Mięso mielimy, masło zostawiamy w temperaturze pokojowej żeby zmiękło. Do michy wrzucamy mięso, dodajemy masło i przyprawy i wyrabiamy jak ciasto. Jak będzie miało już jednolitą konsynstencję formujemy w wałki przypominające grube parówki, bierzemy metalowe szpikulce (mogą być patyczki do szaszłyków) i nabijamy nasze wałeczki z mięsa na to "ustrojstwo". Następnie na grilla albo do piekarnika i zapiekamy ( w piekarniku) bądź grillujemy. Podczas obróbki termicznej masło będzie nam się wytapiać, nie martwcie się - wszystko gra.
          Jak mięso się upiecze robimy jedną z dwóch rzeczy: albo zdejmujemy ze szpikulca i podajemy bez niego, albo dajemy na talerzu na szpikulcu i można obgryzać sobie wg własnego uznania.

           

          Ciasto na placek:

          • pół szklanki mąki przennej
          • 3 łyżki oleju
          • pół łyżeczki soli
          • kilka łyżek wody

            Składniki łączymy dokładnie wyrabiamy w misce. Wyrobione ciasto zostawiamy na pół godzinki żeby gluten porobił co trzeba, następnie dzielimy na niewielkie kawałki i na stolnicy / stole / macie silikonowej czy innym tego typu urządzeniu rozwałkowujemy na cienkie placki. Rozgrzewamy patelnię i wrzucamy na nią gotowy placek - pieczemy dosłownie minutę - dwie na każdej stronie. Placek kładziemy na talerz, dajemy "zielone" z przepisu powyżej, mięso, zalewamy sosiwem i wułala-szek!